Przejdź do treści

Spis rzeczy


TEKST OPISUJĄCY PROCES POWSTAWANIA OBRAZU PRZEDSTAWIAJĄCEGO TRAGICZNĄ ŚMIERĆ TRZECH OSÓB W 1972 ROKU OBOK MUZEUM W MALEŃCU (WOJ. ŚWIĘTOKRZYSKIE) – 3 grudnia 2021 roku


Obraz powstał na bazie emocji związanych ze śmiercią mojego dziadka. Postanowiłem niejako „wyrzeźbić” malowidło na podobraziu. Rozpocząłem od skośnych i pionowych laserunków oraz szkicu, zarysu pojazdu – czerwonej Warszawy. Forma pionowa miała podkreślić ulotność tej mikrosekundy, w której postać człowieka złożonego z duszy i ciała przeobraża się w czystą energię duchową i ulatuje ku górze, ku wieczności. Pionowe formy przeciąłem następnie prostopadle kolejnymi laserunkami, dodając ciemniejsze żłobienia oraz krawędzie. Miało to oddać efektu płaskorzeźby i stanąć w swoistej kontrze do nadmiaru linii góra – dół. Celem było również miejscowe pokazanie drewna jako materiału, z którego wykonany był most nad ciekiem wodnym. Nie byłem do końca przekonany w jaki sposób zwizualizować same postacie. Jedna z nich, czerwona postać po lewej stronie w zasadzie sama wyszła z kształtu po przypadkowych pociągnięciach pędzlem. Zastanawiałem się jednak czy wkomponować je w strukturę głębszych laserunków, co trochę ograniczyłoby pole manewru, czy może nadać im lekkości i ulotności, łamiąc trochę konwencję abstrakcji. Postanowiłem pójść w tą drugą stronę i wydaje mi się, że paradoksalnie wygląda to spójnie. Kolorystyka i struktura wszystkich czterech postaci nie jest oczywiście przypadkowa i wynika bezpośrednio z kontekstu tematycznego. Dramaturgii chwili miały dodać nieregularne kontrasty w kolorach czerwonym i ochry, poprowadzone nieprzypadkowo. Koło zamachowe dodałem jako jeden z pierwszych elementów, dla którego inspiracją był element z zabytkowej huty w Maleńcu. Nie chciałem, aby zakłócało ono odbiór, więc umieściłem je nieco z boku i w zasadzie zaznaczyłem jedynie jego kształt.

Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale każdy kształt na obrazie coś oznacza. Niektóre są nawiązaniami do bardzo intymnych wspomnień i szczegółów samego wymiaru fizycznego owej tragedii. Sadzę, że wprawne oko rozpozna wiele z nich. Dzieło można kontemplować przez dłuższy czas, zawiera ogromny ładunek emocjonalny, bagaż doświadczeń, przeżyć i prawdziwą historię. Poniżej zdjęcia zaprezentowałem właśnie tą historię.

sklep milakart.com
Obraz abha_50 70x100cm płyta pilśniowa

„Opowiem Wam pewną historię. Na początku lat 70 w małym miasteczku w centralnej Polsce żył i pracował pewien człowiek. Był taksówkarzem i jeździł piękną czerwoną Warszawą. Miał szczęśliwą rodzinę i ambitne plany na przyszłość. Pewnego listopadowego dnia taksówkarz zawiózł jednego z mieszkańców do wsi, kilka kilometrów na południe. Po drodze zabrali ze sobą kobietę. Kierowca na żądanie zatrzymał się na drewnianym moście obok lokalnego muzeum. Właśnie w tym miejscu pasażer zdetonował ładunek wybuchowy raniąc ludzi i dokonując ogromnych zniszczeń. Wszyscy zginęli, taksówkarz, niewinna kobieta i zamachowiec. Morderca był mieszkańcem miasteczka, sąsiadem, znajomym, człowiekiem stąd. Wiadomo dlaczego dokonał tak potwornego czynu. Zniszczył przyszłość i marzenia rodziny taksówkarza.
Zawsze gdy znajduję się obok rzeczonego mostu wspominam tamte wydarzenia. Jestem w jakiś sposób emocjonalnie związany z tym miejscem. Przez wiele lat dążyłem do ustalenia jak największej ilości szczegółów związanych z tą tragiczną śmiercią. Rodzina, znajomi, sąsiedzi dokładali po kawałeczku wspomnień. Do namalowania tego obrazu potrzebowałem prawdziwego natchnienia. Chciałem ukazać przesłanie tego wydarzenia w taki sposób, na jaki zasługuje.
Chciałbym dodać, że ten taksówkarz był moim dziadkiem, a opowieść jest prawdziwa. Choć nie poznałem dziadka, przeglądając stare zdjęcia wyobrażam sobie co by było gdyby żył.”

W górę

TEKST OPISUJĄCY POWSTANIE OBRAZU ŻARNOWSKIEGO WIATRAKA – 26 października 2021 roku


Powstał wiatrak stojący wśród pól, łąk i pastwisk. Wygląda na samotny, ale taki nie jest. Słychać w nim śmiech małych chłopców, którzy kiedyś byli tam razem i zostawili tam część swojego dzieciństwa.


Na pomysł namalowania tego obrazu wpadłem jakoś na początku roku 2021. Przypomniałem sobie o tym już nieistniejącym obiekcie kiedy kosiłem trawę na łące za domem rodzinnym. Zbadałem wtedy teren, by przypomnieć sobie stare czasy i ocenić co pozostało z jak uważam jednej z najciekawszych budowli w Żarnowie. Wiatrak stał tam odkąd pamiętam i na długo przed moim urodzeniem. Za dzieciaka w latach ’80 i ’90 jego stan był zły, ale pozwalał na wewnętrzną jego eksplorację. Już wówczas wszystkie drzwi i niskie okna były zabite deskami, dostawaliśmy się do wnętrza przez prowizoryczny otwór w ścianie. Nie pamiętam kto go tam wybił, ale chyba kolega, który mieszkał tuż za skarpą piasku, tuż obok. Tak, była tam wysoka na 3-4 metry skarpa, skąd w poprzednich dziesięcioleciach okoliczni mieszkańcy wydobywali piach na budowy. Wracając do samego obiektu; wraz z kolegami czasem zapuszczaliśmy się do wnętrza, wchodziliśmy na dach i obserwowaliśmy okolicę. Ściągali tu chłopcy nawet z najdalszych okolic Żarnowa, tzw. osiedla i Tresty. Znajdowała się tam mała „budka”, która w przeszłości była zapewne miejscem przytwierdzenia mechanizmu korbowego łopat wirnika wiatrowego, źródła napędowego młyna. W tamtym czasie nic z nich nie pozostało, za wyjątkiem rzeczonej „budki”. Widoki były wspaniałe. Wiatrak położony był na górce, na najwyższym wzniesieniu w okolicy. Wyższym nawet od grodziska Góry Szwedzkiej oraz wzgórza na którym stoi kościół św. Mikołaja. Pola wokół były praktycznie w całości obsiane, a latem złociły się tam zboża, głównie owies, ale też żyto. Nie zapomnę, jak buszowaliśmy tam przed żniwami. Sam teren przyległy do wiatraka porośnięty był chwastami i ziołami. Pamiętam głównie krwawnik ze względu na charakterystyczny kształt oraz chabry o pięknym, czasem trudnym do zdefiniowania kolorze.

Dodatkowym źródłem na którym bazowałem podczas procesu twórczego były zdjęcia. Co prawda niewiele się ich zachowało, tylko dwie sztuki i to w słabej jakości, ale obiekt na tyle utkwił mi w pamięci, że byłem w stanie w miarę dokładnie jak sądzę go zinterpretować na malowidle.
Pierwszym wyzwaniem z jakim musiałem się zmierzyć była kolorystyka. Wiedziałem, że zastosuję kolor chabrowy, stąd musiałem dobrać ogólną barwę i ton dla całości. Gdybym zastosował niebieski, granat lub coś w ten deseń mogłoby się wszystko zlać w jedną plamę. Padło na ziemistą zieleń połączoną z beżem i szarościami. Do teraz uważam, że był to dobry wybór. Na pierwszym planie umieściłem wspomniane wcześniej rośliny, zaakcentowane w sposób nieco mocniej malarski. Kojarzący mi się to trochę z babim latem, krajobraz ogarnięty nićmi fruwających wśród pół pajęczyn, włókien kwiatów, chwastów. Ciepły wiatr późnego lata owiewa falujące na horyzoncie pola i jest wówczas bardzo przyjemnie. Szkoda tylko, że kończą się wakacje. Kolor czarny i ciemne szarości mają akcentować bardzo lekko poczucie niepokoju i przemijania. Pierwszy plan miał być generalnie dość mocno szczegółowy w górnej części.
Na drugim planie umieściłem fasadę wiatraka. W tej części i na tym etapie nie spotkałem się z większymi wyzwaniami. Bryła jest dość prosta, należało tylko uważać, aby okna wyszły równo. Nie zachowałem przy nich jednak odwzorowania rzeczywistości, ale postanowiłem umieścić kraty. Jedną z nich przedstawiłem uszkodzoną, wyrwaną nie wiadomo przez kogo; być może przez upływający czas. Ma to potęgować wcześniej wspomniane poczucie niepokoju, wręcz lekkiego strachu. Sposób namalowania samych otworów okiennych jest nieprzypadkowy, w zamyśle miał nadać głębokości bryle, tajemniczości, niejako „tunelowości”. Elewacja w oryginale była deskowana i taką też namalowałem, w dolnej jej części umieszczając wspinające się pnącza.
Największe wyzwanie pozostało na koniec. Nie mam pojęcia jakie łopaty wirnika miał wiatrak, musiałem improwizować. Jedyne co wiedziałem, to gdzie były przytwierdzone i to była świetna informacja. Dzięki takiemu układowi kompozycja zyskała na walorach estetycznych wnosząc element asymetrii, zabierając nudny argument liniowości drugiego planu poprzez niepokój na planie trzecim. Łopaty zostały przeze mnie jedynie lekko zaznaczone światłem i podziurawione. Dopełniło to całości, nadając w mojej ocenie w pełni surrealistycznego charakteru, może nawet ocierającego się o horror.
Przyglądając się obrazowi godzinami sądziłem, że chyba tak zostawię. Po dniu, czy dwóch wpadłem jednak niespodziewanie na pomysł domalowania desek w jednym z okien. Chyba dobrze zrobiłem, bo nie wiedziałem czy krata w nim ma być cała, czy uszkodzona. Symetria typu – dwa okna całe, dwa uszkodzone jest trochę oczywista, banalna. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z rzeczywistym wyglądem, ale nie o to mi chodziło.

Obraz bez tytułu (kod: abm_032), 70x100cm płyta pilśniowa, farby akrylowe, sygnatura na odwrocie.

W górę

TEKST OPISUJĄCY POWSTANIE OBRAZU UCIECZKI MOTOCYKLISTÓW PRZED METAFIZYCZNĄ MASĄ HUMANOIDALNĄ – 30 stycznia 2022 roku

Było ciepłe, letnie, majowe, może czerwcowe popołudnie. Właśnie kończyły się lekcje w szkole podstawowej, do której co rano żwawo uczęszczał mały chłopiec. Nauka chyba poszła nieźle tego dnia, choć jak zawsze obawy szkolne są ukryte gdzieś głębiej. Po schowaniu butów do worka wyszedł z szatni mieszczącej się w piwnicy gmachu szkoły. Opuszczając budynek dało się dostrzec długą, utwardzoną płytami chodnikowymi drogę przez szkolny plac. Po obu stronach były ogrodzone fragmenty terenu porośnięte trawą, krzewami i drzewami. Ten z prawej strony był wybiegiem dla dużego bernardyna należącego do dyrektora szkoły. Stała tam jego buda i miska. Zwierze było przeważnie spokojne, przyzwyczajone do dziecięcych hałasów. Przechodząc dalej minął zielone wrota bramy wejściowej. Miały one dość ciekawy mechanizm przesuwny, rozwierały się jak normalne 2-skrzydłowe odrzwia w zakresie 90 stopni, ale sunęły po szynach na rolkach. Dość niespotykane na tamte czasy. Minąwszy bramę, chłopiec obrał kierunek na miejsce zamieszkania, kiedy to niespodziewanie zobaczył znajomą osobę. Mężczyzna uśmiechał się do niego. Po chłopca do szkoły przyjechał pewien wujek. Tak naprawdę to nie był jego prawdziwy wujek, ale kuzyn jego matki. Wsiadł na motor i odjechali. Było to nie lada przeżycie, pierwszy raz jechał na motorze, to była Jawa i była bardzo szybka. Pomimo upału chłopiec uświadomił sobie, że podczas jazdy na motorze można się nieźle wychłodzić. Całe szczęście podróż była krótka. Chłopiec trochę się bał, odczuwał niepokój związany z możliwym upadkiem. Można przypuszczać, że miał poczucie podobne do większości rówieśników przeżywających swoją inicjację motocyklową. Do dziś wspomina to ilekroć spotkają się z wujkiem. Chłopiec uciekł od swoich obaw i niepokojów szkolnych, chłopiec nie był sam. (ciąg dalszy poniżej obrazu)

Obraz bez tytułu (kod: abhwfi_0106), 100x100cm płyta pilśniowa, farby akrylowe, sygnatura na odwrocie.

Podczas malowania bardzo często rozmyślam na temat kształtowania ludzkiej wrażliwości oraz ludzkiej wyobraźni. Co powoduje, że maluję tak jak maluję, dlaczego moja wyobraźnia podpowiada mi właśnie takie wizje i czemu emocja jest dla mnie środkiem do osiągnięcia celu malarskiego.

Chciałbym zacząć od tematyki, jaką poruszam na swoich obrazach. Jest ona szeroka, przecież nie można malować cały czas rosnącego drzewa na tysiąc różnych sposobów. Mam na myśli obszar, do którego zmierzają moje myśli gdy planuję co stworzyć. Elementarna emocja, czy amalgamat różnych emocji to podglebie dla tematu moich obrazów. Często maluję wizje związane ze śmiercią, udręką, tymi mniej akceptowanymi społecznie częściami ludzkiej egzystencji. Można byłoby to określić mianem turpizmu, ale osobiście nie zgodziłbym się z tym epitetem. Emocja jako kazus daje malowidłu mocniejszy przekaz, czasem bywa łatwiejsza do przedstawienia, czasem trudniejsza. Odnosząc się do ostatnich kilku miesięcy można dostrzec wprowadzane przeze mnie bezosobowe kształty humanoidalne, które wizualizują niejako te właśnie stany. Figury te są głęboko osadzone w mojej psychice. W dzieciństwie często wyobrażałem sobie, że są straszydłami przychodzącymi po dzieci. Śniłem o bezkształtnej masie jakby z gliny, tudzież plasteliny, ale nieco bardziej miękkiej, płynnej, na której powierzchni to pojawiają się to znikają kształty ludzi – twarze, kończyny, korpusy. Wizje senne często nie pozwalają doprecyzować szczegółów, jednak do tej pory odnoszę wrażenie, że każdy humanoid wyglądał inaczej. Jeden trzymał się za głowę, co mogło symbolizować strapienie, drugi biegł w moją stronę jakby chciał mnie pochwycić, inny natomiast był szczęśliwy, wyglądał jakby wyzwolił się z jakiegoś cierpienia. Masa ta przelewała się nade mną niczym fala oceaniczna, a ja starałem się uciec. Do dziś te “dziecięce demony” wywołują u mnie ambiwalentne odczucia – boję się ich, ale wiem też, że czegoś się od nich nauczyłem. Po latach zdałem sobie sprawę, że w ten sposób postrzegałem strach, a jego kształt wyrył się w mojej głowie bardzo głęboko. Dzięki tym ludzikom bez twarzy potrafię zainicjować wizje różnych emocji. Przychodzi mi to łatwiej.
Na obrazie można rozpoznać wizję z powyższego opisu. Wydaje mi się, że ucieczka o której już wspomniałem była przed złymi emocjami w tamtym czasie, emocjami jakie każde dziecko przeżywa, w szkole, na boisku, w domu…
Stało się to pożywką dla mojej wyobraźni. Postanowiła ona uczynić moją ucieczkę przed strachem, szybszą i skuteczniejszą. Dzięki wujkowi sądzę, że mi się to udało.
Do namalowania obrazu zastosowałem następujące kolory: Ochra, ochra żółta, głęboka żółć, błękit renesansu, turkus, żółcień pomarańczowa, brąz van Dyke, brąz, surowa umbra, surowa ochra, fiolet, fiolet lekki, szary głęboki, głęboka lekka szarość, głęboki szary mineralny, zimny szary, czarny, antyczna biel, grafit.

W górę


TEKST OPISUJĄCY HISTORIĘ, JAKA STOI ZA MALOWIDŁEM UKAZUJĄCYM TRAGEDIĘ SPOD KAMIEŃSKA W LUTYM 1972 ROKU; PODGLEBIE MENTALNE MALOWIDŁA – 25 lutego 2022 roku.


Rodzice stracili swoje dzieci, dzieci straciły swoich rodziców, rodzeństwo się rozpadło, marzenia, plany na przyszłość zostały rozszarpane przez los i ludzki egocentryzm.


Prolog
Namalowanie tego obrazu przyszło mi trudno. Z początku miał być, a nawet był bardziej dosłowny, bardziej makabryczny. Tamta wizja jednak koniec końców nie podobała mi się. Stwierdziłem, że warto oddać siłę mikrosekundy w sposób trochę bardziej subtelny, aczkolwiek dosadny. Wiem, zdaniem niektórych jest mocno i nie będę polemizował. Każdy ma inną wrażliwość i dostrzega w malowidle pierwiastek z wnętrza własnej świadomości. Doniesienia odnośnie koloru samochodu były niejednoznaczne. Stwierdziłem, że jasny lepiej pasuje, ze względu na szerszy walor ogółu. Całości dopełnia zabytkowa rama z 1945 roku o nietypowym kształcie. Udało mi się ją kupić na jakiejś aukcji i jestem z niej nawet zadowolony. Kolorystyka: czerwień, bordo, ciemny granat, jasny błękit, szarość ciepła jasna, szarość mineralna, szarość stalowa, szarość kremowa, antyczny biały, biały, czarny, ochra żółta, ochra zgaszona, żółć, umbra, beż.


Obraz bez tytułu (kod: abhwfi_0111), 52,8×84,3cm płyta pilśniowa, farby akrylowe, rama drewniana 1945r., sygnatura na odwrocie.

Wysoki mężczyzna patrzył przez okno. Na niebie dało się dostrzec ciemne, szybko przemieszczające się chmury przysłonięte przez ciemną gromadę wron i kruków krążących nad drzewami. Zbliżał się front wichury i szukały kryjówki w nagich koronach drzew. Mężczyzna wrócił myślami do ciepłego lipca sprzed kilku lat. Powiedziony namową znajomego z pracy postanowił sam doświadczyć pięknych widoków z polecanego przez niego wzniesienia. To Miejscowość w centralnej Polsce położona około 300 metrów nad poziomem morza i w pogodny dzień można podobno dostrzec stamtąd największą w Europie kopalnię węgla brunatnego. To około 70 km w linii prostej. Wdrapując się na wzgórze nie poczuł nawet lekkiej zadyszki, jednak sporty wytrzymałościowe uszlachetniają kondycję. Ubrany był w obcisłe spodnie rowerowe i buty z mocowaniami. W tylnej kieszeni koszuli schowanych było kilka batonów węglowodanowych i telefon komórkowy. Ze słuchawek leciała jakaś radiowa nuta, to było chyba U2. Pomyślał o filiżance kawy, ale gdzie tutaj ją znajdzie… Wokół było zielono, przyjemnie, lekki wiaterek umilał obserwację. Faktycznie, widać było rzeczoną kopalnię, wokół natomiast żadnego dymka z tej, jak to twierdzą “trującej” fabryki gazów cieplarnianych. Na tą okoliczność mężczyzna pozwolił sobie w myślach na krótką krotochwilę. Co innego jednak wzbudziło jego ciekawość. Była to niewysoka, płaska u szczytu góra. Góra, która jest położona bliżej niż kopalnia i wysuwa się na pierwszy plan podczas obserwacji. To Góra Kamieńsk znajdująca się obok miejscowości od której wzięła swoją nazwę. W tejże chwili wróciły wspomnienia. Były one dość ubogie, enigmatyczne ale intensywne. Dramaturgia wizji sprawiła, że wewnętrzna krotochwila zamieniła się w moment nostalgii. Jego męski sentymentalizm zabrał go w podróż do 1971 roku. Ściślej pisząc do opowieści wujka z tamtych lat, kiedy doszło do pierwszej tragedii rodzinnej. Tak naprawdę to nie wujka, ale kuzyna jego matki.
Szanowana i zasłużona od pokoleń dla małego miasteczka rodzina wiele wycierpiała w tym czasie. Incydent spod Góry był mroczną inauguracją serii dramatów. Podróżujący wówczas jako pasażer, młody człowiek, mąż, ojciec, syn , zginął w zderzeniu z ciężarówką. Jechał Warszawą 224, fatalną, morderczą Warszawą, takim samym modelem jakim jeździł na taksówce jego starszy brat… i zginął rok później. To niemożliwa do wytłumaczenia, czarna i mrożąca krew w żyłach seria, odcisnęła się piętnem na sercach rzeczonej rodziny. Rodzice stracili swoje dzieci, dzieci straciły swoich rodziców, rodzeństwo się rozpadło, marzenia, plany na przyszłość zostały rozszarpane przez los i ludzki egocentryzm. „Kamieńsk”, to słowo pomnik. Pomnik mentalny dla rodziny i znajomych, dla ludzi. Pomimo lat, uczucia są żywe i pozostaną. Mężczyzna wzruszył się i podążył powoli w dół wzniesienia… pamiętając.

W górę


TEKST OPISUJĄCY PODGLEBIE MENTALNE I NAWIĄZANIA W OBRAZIE PT. „1864” – 27 KWIETNIA 2022 roku.

Malowidło utrzymane jest w dość mrocznym walorze, gdyż sam temat skłania ku refleksji. W sposób niebezpośredni nawiązuję w nim do motywów wydarzeń, jakie miały miejsce w XIX wieku, w mojej rodzinnej miejscowości. O tragizmie tego, co się stało w Żarnowie wspomina w lokalnym czasopiśmie Nicolaus dr Krzysztof Nawrocki Wójt Gminy Żarnów.

Na tym terenie ludzie umierali z powodu cholery, która występowała w latach 1817, 1831-1832, 1837, 1848-1855, 1873 i 1892-1894

Była to niewątpliwa hekatomba ludności miasta Żarnów. W 1864 roku na okoliczność zakończenia najdłuższej fazy epidemii, mój przodek Mikołaj Millak przy współudziale lokalnej społeczności wzniósł kapliczkę dziękczynną, której patronką po latach stała się św. Rozalia. W mojej twórczości oprócz szeroko rozumianego obrazowania emocji, musi znaleźć się miejsce na sentyment z przeszłości, na nawiązania do korzeni i genealogii. Buduję odwołania do nas samych, do tego kim byliśmy, jak zmieniała się nasza tkanka indywidualna oraz społeczna. Nie da się być tu i teraz bez zgłębienia praźródła samego siebie. Świadomość możliwości i ułomności to fundament bycia mocnym rozumowo, po prostu odczuwam że tak jest. Te dość silne często emocje, sentymenty i idee są pożywką dla mojej wyobraźni. Dzięki nim wzrastam mentalnie i mogę tworzyć dalej i dalej, sięgać do niewyczerpalnego źródła inspiracji twórczej. Jeśli mowa kwestiach nieco bardziej prozaicznych, technikaliach to zastosowana kolorystyka ma podkreślić ponurość chwili, jej doniosłość, również dramaturgię i monumentalność wydarzeń. Zastosowałem tu ochry, brązy i szarości ze śladowymi akcentami czerwieni.

„1864” akryl na płycie 2022

W górę

ZWYKŁA HISTORIA ZWYKŁEGO CHŁOPCA I OBRAZ TOWARZYSZĄCY TEJŻE HISTORII – 05.2022 roku

Część 1
Otworzył oczy i ujrzał jasne ściany pokoju. Półmrok utrudniał mu obserwację, ale przecież znał to miejsce tak dobrze, że mógłby poruszać się z zamkniętymi oczami. Ciemna kotara przysłaniała okno, za którym padał lekki śnieg. Był środek zimy, pewnie styczeń, może luty. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które było dosłownie obstawione meblami. W tym czasie popularne, a może jedyne dostępne były wykonane z płyty wiórowej, białe meble z czerwonymi frontami osadzonymi wewnątrz “pudła” meblowego. Srebrne uchwyty miały kształt półksiężyców. W szafkach przymocowane były pionowo na dwie śrubki, natomiast w szufladach poziomo. Z szufladami zawsze był problem, ich konstrukcja chyba nie była do końca przemyślana, szybko się wykrzywiały co utrudniało użytkowanie. W dolnej, największej szufladzie znajdowały się książki szkolne. Była naprawdę pojemna. Chłopiec wstał i poczuł pod bosymi stopami niemiłe dotknięcie szorstkiej wykładziny. Miała kolor zielony, była na podłożu z dziwnej gumy. Dodatkowo ułożona była na szarych, kruchych płytkach pcv o rozmiarze 20×20 cm. Po jakimś czasie ta miękka, sztuczna podściółka przyklejała się do nich, co wyglądało po prostu okropnie, było wstrętne. Nie wiadomo jaką funkcję miała pełnić sama wykładzina, bo po pierwsze nie pasowała kolorystycznie do czegokolwiek, po drugie była nieprzyjemna w dotyku. Może po prostu nic innego nie było dostępnego, jak wiele rzeczy w tamtych czasach. Brakowało wszystkiego, za wyjątkiem ubrań, pomimo że z estetyką niewiele miały wspólnego. Trzeba przyznać jednak jedno, były wytrzymałe jak cholera. Pstrokate, niepasujące do siebie kolory, nieproporcjonalne szycie i kiczowate nadruki były na porządku dziennym. Nikt inny oprócz małego chłopca nie byłby chyba w stanie założyć czegoś takiego na siebie. Przechodząc z małego, zawalonego meblami pokoiku należało przejść przez korytarz. Stąpał po małych płytkach 10x10cm ułożonych w szachownicę w kolorze żółto-brązowym. Wydaje się, że były układane szybko, bo wyszło dość nierówno, trzeba jednak przyznać że żadna nie odpadła przez lata. Rzeczony korytarz miał ciekawy rozkład. Rzucając obiekt z góry przejście na poziomie kondygnacji miało kształt litery “L”, następnie jakby zawijało i chowało się zejściem ze schodów, równolegle do dłuższego boku tejże litery. Całość zabezpieczona była barierką stalową ze wzorami figur geometrycznych, z kołem w samym środku. Na górnej krawędzi litery “l” znajdowało się wejście do kuchni pod kątem prostym, natomiast prosto wejście do kolejnego pokoju. Na kuchennym stole stały 2 kanapki z pasztetem. Przeważnie były przyrządzone z dużej kajzerki, lub bułki połówki jak kto woli z cienką warstwą pasztetu. Najważniejsze było, żeby się napchać “treściwym” żarciem. Chłopiec spędził kilkanaście minut na ładowanie w siebie śniadania popijając, a jakże – herbatą z cukrem – taki standard. Jak zwykle napój był gorący i trudno było pić, był też przeważnie za słodki, ale wiadomo ktoś mądry wymyślił hasło” cukier krzepi”, trzeba się stosować. Nie mógł wstać od stołu dopóki ostatni okruszek nie zostanie zjedzony, pod groźbą awantury. Taki ciekawy sposób kształcenia przyzwyczajeń żywieniowych. Podczas przeżuwania myślał tylko o tym kiedy skończy i czy starczy miejsca w małym żołądku. Po posileniu się chłopiec wrócił do pokoju, zabrał płócienny tornister i worek z obuwiem szkolnym. Worek uszyty był z gładkiej, połyskującej i grubej niebieskiej tkaniny z pomarańczowym sznurkiem. Dość osobliwy przedmiot, który służył już długi czas. W środku umieszczone były popularne wówczas korkotrampki. Włożył kurtkę, założył czapkę i zszedł po długich stromych schodach na parter. Był mały, więc nie zahaczał czołem o wystający murek, będący jednocześnie swoistym mostkiem, znajdował się tuż przy wyjściu z pokoju chłopca, a wyjście na parter znajdowało się tuż za nim. Każdy inny zahaczył by głową i musiał się przychylać, ale chłopiec jeszcze nie urósł na tyle. Nie przejmował się tym, może nawet nie wiedział o istnieniu tego problemu domowego życia codziennego. Minąwszy sień znalazł się na zewnątrz.

Cześć 2
Od drzwi prowadził dość wysoki betonowy cokół ze schodami na dwie strony. Następnie chodnikiem w dół podwórka i na prawo w stronę garażu. Na podwórzu było zimno i leżała gruba warstwa śniegu. Zostało jakoś niewiele czasu do rozpoczęcia lekcji, a samochód nie chciał zapalić. Był to stary dostawczy Mercedes, co śmieszne w kolorze jasnozielonym. Chłopcu podobał się ten kolor, był po prostu ładny. Z przodu były 3 miejsca siedzące, z tyłu zaś pusta paka do transportu towarów. Pojazd nie chciał zapalić nie ze względu na akumulator, ale wydaje się, że ssanie nie działało właściwie. Chetłał i chetłał i nic to nie dawało. Za chwilę jednak jakoś ruszył na popych, więc wsiadł i pojechali. Chłopiec nie patrzył przez szybę, ale skupiony był na dopinaniu plecaka, który co raz się otwierał. Pomyślał, że czas na zakup nowego, nie był jednak pewny czy to się uda.Wejście do szkoły wiodło przez dwuskrzydłową bramę o ciekawym mechanizmie otwierania. Mianowicie rozsuwała się ona na dwie strony, maksymalnie do kąta 90 stopni, a skrzydła sunęły po szynach na rolka przymocowanych na końcach. Dość niespotykane jak na tamte czasy. Do gmachu prowadziła betonowa alejka z obu stron ograniczona ogrodzonymi obszarami, porośniętymi drzewami, krzewami i trawą. Po lewo stała buda i miska należące do dużego i spokojnego bernardyna. Pies dyrektora był przyzwyczajony do zimy i mrozów, więc drzemał sobie w swojej budzie nie zważając na dziecięce gwary i hałasy. Po otwarciu dużych metalowych drzwi mieszczących się na półpiętrze pomiędzy piwnicą, a parterem chłopiec zszedł do suteren, gdzie mieściła się szatnia. W pomieszczeniu znajdowały się ogromne, stalowe wolnostojące wieszaki. Pamiętały chyba czasy sprzed wojny, pokryte były wieloma warstwami farby i sprawiały wrażenie topornych. Chłopiec miał swój stały obszar wieszania ubrań, trzeci lub drugi wieszak od prawej, jeden z ostatnich haków od strony okien. To było dość praktyczne podejście. Było wygodnie, naprzeciw wejścia, w pobliżu była ciepła rura centralnego ogrzewania, na której dało się usiąść. Prawie wszyscy koledzy z klasy tam wieszali. Żeby dostać się do klasopracowni trzeba było wejść na wysoki parter. Następnie wchodząc prosto w szeroki korytarz skręcił na lewo i przeszedł do końca. Odwracając się w prawo można było zobaczyć drzwi do klasy. Dzwonek już zadzwonił, więc chłopiec szybciutko wbiegł i usiadł w pierwszej ławce, tuż pod biurkiem wychowawczyni. Od samego początku ta nieszczęsna pierwsza ławka towarzyszyła chłopcu w jego zmaganiach szkolnych. Posadzono go pomiędzy dwiema dziewczynami. Jedna z nich, ta po prawej była niezwykle zaradna i niezwykle pomocna. Pochodziła z niedalekiej wsi i widać, że od najmłodszych lat uczona była samodzielności. Po lewej natomiast siedziała mała, niepozorna okularnica. Nie należała do najładniejszych dziewcząt i nie była lubiana. Koledzy z klasy stale się z niej śmiali i dokuczali jej, a chłopcu przyszło obok niej siedzieć. Całe szczęście nie został w żaden sposób powiązany z jej osobą i nie przypisano mu spoufalania się z wyrzutkiem. Całkiem możliwe, że osoba z drugiej strony zebrała całe to odium. W końcu chłopiec nie siedział w ławce z nią, a w drugiej ławce obok niej, jedynie przysuniętej na styk. Biurko Pani trochę utrudniało odczytywanie treści z dołu tablicy, niewykluczone że nieco wyższa osoba poradziłaby sobie lepiej, a chłopiec nie był jakiś wysoki. Nie był też niski, jak na swój wiek. Nikt jednak o tym nie pomyślał, a chłopiec wstydził się odezwać. A może było mu wszystko jedno… Wielu uczniów odczuwało pewien dyskomfort, gdyż rok wcześniej uczęszczało w innym składzie do szkoły. Po zmianie klasy kilku znajomych z ekipy trafiło do innej klasy i tak to się potoczyło. Nie widywali się również na przerwach, bo tamci swoje lekcje zaczynali po południu. Przerwy były dość ciekawe ze względu na różne możliwości. Nawet w zimę kreatywność dzieci pozwalała na świetną zabawę. Główną ciekawostką było ślizganie się na klepkach w korytarzu. Te stare i wytłuczone klepki były na tyle śliskie, że sunęło się jak po lodzie. Najlepiej było wcześniej zdjąć obuwie. W przypadku korkotrampków, popularnych wsród chłopców, proces poślizgu był utrudniony, bo jako element styku z podłożem można było wykorzystać dwa miejsca: kolana i tyłek. Z drugiej jednak strony korkotrampki umożliwiały rozpędzenie się do większej prędkości, przez co poślizg był bardziej emocjonujący. Chłopiec i jego koledzy stosowali różne techniki, w zależności od nastroju.

abhwf_0122 | 91×87 płyta pilśniowa

Część 3
Po powrocie ze szkoły w zimowe popołudnia siedział z nosem wtopionym w okno. W przypływie refleksji postanowił trochę pobawić się resorakami i ludzikami, których posiadał pokaźną kolekcję. Niektóre z nich były uszkodzone, podrapane, np. kowboj bez pistoletu, czy rycerz w pękniętym na pół mieczem. Jakoś tak od samego początku wolał bardziej “średniowieczne” zabawki z toporami, tarczami i zbrojami. Przez całe popołudnie wojownicy i rycerze potykali się na swoich wierzchowcach. Nie zabrakło mu też czasu na rozmyślania o lecie, o wakacjach, o zabawach na podwórku. Zasadniczo w okresie ciepłym spędzał bardzo mało czasu w domu. Było tylko podwórko, koledzy, zabawy w strzelaninę i chowanego. Wyjrzał przez okno, tam akurat przejeżdżały ogromne sanie ciągnięte przez konia, kierowały się do wsi oddalonej o ok. 3 km na wschód. Zima była mroźna i śnieżna, jak większość w tamtym czasie. Co roku było coraz zimniej i nie wiadomo było kiedy trend miałby się odwrócić. Zima nie przeszkadzała w zabawach podwórkowych, ale przeważnie w soboty. Na tygodniu, po powrocie z zajęć szkolnych szybko robiło się ciemno i trzeba było niestety wracać do domu. Nagle przez myśl przemknęło bardzo miłe wspomnienie, które było również dość ciekawą perspektywą na zbliżające się ciepłe dni. Pomyślał o grze w piłkę z wujkiem, nic nie mogło się z nią równać. Chłopiec miał czerwono białą biedronówkę. Była to nie lada piłka jak na tamte czasy. Wykonana była z prawdziwej skóry. Sześciokątne łaty miały kolor czerwony, natomiast pięciokąty były białe. To jedna z najbardziej wartościowych zabawek w chłopięcej kolekcji. Potęgowało to poczucie wyjątkowości rozgrywki podwórkowej, które uskuteczniali wujek i siostrzeniec. Zdarzało się, że ciepłymi popołudniami grywali przed domem na drodze zwanej kamieniówką. Chłopaki z lokalnej ekipy nadali taką nazwę. Wzięła się stąd, że po prostu była kamienista. Miejscami nawierzchnia była nierówna i obsiana ostrymi krawędziami kamieni. Na niektórych odcinkach wyglądała jednak jak brukowana, wyścielona obłymi otoczakami. Ruch samochodów był niewielki, przejeżdżało może kilka na dzień. Czasem ktoś przyjeżdżał do rodziny, najciekawszy był Pan w pomarańczowym maluchu, tj. Fiacie 126p. Chłopiec dobrze zapamiętał ten pojazd z prozaicznego powodu, podobał mu się kształt i kolor auta. Tak w ogóle to zawsze ktoś odwiedzał dom. Przewijali się: to jakiś wujek, to znajomy, to babcia z dziadkiem. Cały czas coś się działo.

Część 4
Był dzień nauki, kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego. Chłopiec przyszedł do szkoły i zamiast zostawić ubrania w szatni, stanął w przedsionku w oczekiwaniu na to co się wydarzy. Nie był to jak widać zwykły dzień, a w tornistrze nie było podręczników. Wejście do gmachu szkolnego wypełnione było dziećmi, rówieśnikami z kilku klas. Dzieci były podekscytowane. W owych czasach nieczęsto udawało się gdziekolwiek pojechać i cokolwiek zwiedzić. Tego dnia miała się odbyć wycieczka autokarem do jakiegoś miejsca w najstarszych górach na świecie. Zorganizował ją Pan od Geografii. Niewysoki i inspirujący swoją osobowością człowieczek charakteryzował się przede wszystkim ogromnym poczuciem humoru. Był wyjątkowo zabawny i wyrozumiały, dzięki temu bardzo lubiany wśród uczniów. Nie bał się wyzwań, chciał nauczyć i pokazać im jak najwięcej.

Chłopiec wraz z kolegami wsiedli do starego i dość nieprzyjemnego wnętrza autobusu zwanego w tamtych czasach ogórkiem, zajmując kilka miejsc końcowych. Droga wydawała się krótka, dość szybko wycieczka dotarła na zielony parking u podnóża jakiegoś wzniesienia. Było ciepło i tuż po opuszczeniu autokaru zorganizowano przerwę na rozprostowanie nóg i inne potrzeby. Po kilkudziesięciominutowym kręceniu się po okolicy, wycieczkowicze udali się w kierunku wyznaczanym przez drogowskazy. Poruszając się dość powoli, grupa zbliżała się do granicy lasu, przez który wiodła utwardzona droga ku górze. Po lewo chłopiec zobaczył ciekawy monument. Wyglądał jak klęcząca postać z kamienia, zwrócona w stronę wzgórz i znajdowała się pod drewnianą altaną. Widok ten wywarł na chłopcu ogromne wrażenie. Wycieczka podeszła blisko i wtedy przewodnik rozpoczął opowieść o pielgrzymie, który podczas swojej wędrówki zamienił się w kamień słysząc bicie dzwonów pobliskiego klasztoru. Ten kamienny monolit z bijącym sercem pątnika nie został jednak zatrzymany na swojej drodze do świątyni. Co rok przemierza drogę równą ziarnku piasku. Gdy dotrze do klasztoru nastąpi koniec świata.
Legenda bardzo poruszyła i pobudziła wyobraźnię chłopca. Już wtedy zrozumiał, że wycieczka będzie udana.